Warning: pg_result(): Unable to jump to row 0 on PostgreSQL result index 5 in /usr/home/lapti/domains/strategie.com.pl/public_html/keywords/keywords.php on line 229 Warning: pg_result(): Unable to jump to row 0 on PostgreSQL result index 5 in /usr/home/lapti/domains/strategie.com.pl/public_html/keywords/keywords.php on line 231 Warning: pg_exec(): Query failed: ERROR: syntax error at end of input LINE 1: ...wiadomosci) as ilosc FROM wiadomosci WHERE id_main_parenta= ^ in /usr/home/lapti/domains/strategie.com.pl/public_html/keywords/keywords.php on line 232 Warning: pg_result() expects parameter 1 to be resource, boolean given in /usr/home/lapti/domains/strategie.com.pl/public_html/keywords/keywords.php on line 233 Kulą go, kolbą a może bagnetem? - Cybernetyczna Gildia Strategów
[rysunek] [rysunek]  
Logo Mapa

  [rysunek]  
Strona główna
Autorzy
O stronie
Regulamin
Pobór
Faq
Stratedzy
  
Aktualności
Akademia
Taktyka i strategia
Armie świata
Technika
Zbrojownia
Słynne postacie
Odznaczenia
Terroryzm
Galeria
Kantyna
Leksykon
Biblioteka
Forum dyskusyjne
Linki
 
     




Copyright © 1997 - 2002
Cybernetyczna Gildia Strategów.

Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
Hosting: Dualcore.pl

Sponsor:
Program do pożyczek

Blog technologiczny

Akademia

Kulą go, kolbą a może bagnetem?

Autor: Leon

Kulą go, kolbą a może bagnetem?

Alternatywa przedstawiona powyżej to nie pusty żart, lecz prawdziwy dylemat z przeszłości. Jego rozwiązanie obecnie wydaje się nam bardzo proste: najpierw delikatne przygotowanie artyleryjskie (np. wg sowieckiego przelicznika jakieś 250 luf na km frontu na odcinku przełamania), następnie trzy rzuty strategiczne i sprawa załatwiona (albo my, albo oni). Problem, czym my ich albo czym oni nas został rozstrzygnięty pod koniec XIX w: siły żywe nieprzyjaciela należało zniszczyć lub pozbawić zdolności operacyjnych przy użyciu zmasowanego ognia artyleryjskiego i ostrzału z broni maszynowej. W XX w. całość doprawiono atakiem z powietrza, zagonem pancernym i ostatecznym atutem w postaci strategicznych i taktycznych ładunków jądrowych. Wszystko stało się jasne. Wojna to matematyka, czyli trawestując zasadę Clausewitza - wojna to przedłużenie matematyki.

Dylemat

Jeszcze 200-150 lat temu sprawa nie przedstawiała się tak jasno. Broń palna stosowane była z pewnym powodzeniem już od kilkuset lat , lecz do korzyści płynących z jej używania na polu bitwy nie wszyscy byli przekonani. Toczono zajadłe dyskusje nad sposobem użycia dział i karabinów i, dziś wydaje się to dziwne, nie wszyscy byli przekonani, co do jej zalet. Suworow, rosyjski marszałek-psychopata, rzeźnik Pragi itp., miał ponoć mawiać: "kula głupia, a bagnet zuch". Z pełnym powodzeniem wprowadzał tę zasadę w życie. W 1799 r. sprawił krwawą łaźnię ówcześnie najlepszym w Europie armiom republikańskiej Francji i gdyby nie przypadek oraz car, kolejny psychopata, nie byłoby napoleońskiej epopei. Skoro jednak od paru stuleci stosowano broń palną, to skąd takie problemy: jak jest, to ją używać. Tak używać, ale jak? I w tym pies był pogrzebany.

Problemy

Problem pierwszy: zamek.
Zasadniczo do wieku XIX istniały i rozwijały się trzy typy zamków. Lontowy, kołowy i skałkowy. Dwa pierwsze można pominąć. Lontowy był zawodny, choć prosty w konstrukcji. Kołowy odwrotnie: w zasadzie niezawodny, bardzo jednak skomplikowany konstrukcyjnie, a co za tym idzie kosztowny i delikatny. Konstrukcja ta z trudem nadawała się do stosowania w warunkach polowych ze względu na częste usterki spowodowane czynnikami mechanicznymi i atmosferycznymi. Przełom przyniósł, choć nie do końca, zamek skałkowy. Prosty, tani, w miarę niezawodny. Wraz z wynalezieniem i rozpowszechnieniem tego typu zamka rozpoczyna się epoka, gdy broń palną zaczęto traktować naprawdę poważnie: była w miarę tania, wystarczająco odporna na wpływ czynników zewnętrznych i najważniejsze: można było produkować ją na skalę masową. Dla przykładu w ciągu lat 1797 – 1815 Anglia i Francja eksportowały łącznie ok. 7 mln. sztuk.

Typowym wzorem zamka skałkowego stał się tzw. zamek francuski wz. 1777 r. Rozpowszechnił się on w całej Europie. Uważany był za najmniej zawodny.

Zasada działania była bardzo prosta: kurek z osadzoną w niej "skałką", stosowano krzemień, opadał na panewkę dając strumień iskier, które zapalały podsypkę prochową, a ta z kolei poprzez kanalik zapalnikowy odpalała ładunek w komorze lufy. Niby proste, niby niezawodne. Nic bardziej błędnego, nawet ta prosta i doskonała zasada odpalania w związku z dostępną wtedy technologią rodziła szereg problemów np.: napięcie sprężyny kurka musiało być akuratne, bo jak nie to albo kurek nie chciał opadać i trzeba było cisnąć z całej siły na język spustowy, gdy sprężyna była zbyt napięta, co miało zgubny wpływ na celność, albo, jeśli sprężyna była za mało napięta, uderzenie skałki w panewkę dawało niewielką ilość iskier lub też opadnięcie kurka następowało przy lada muśnięciu. W taki sposób, przypadkowe odpalenie, zginął podobno Stonewall Jackson. Kto ma wyobraźnię, niech sobie wyobrazi, do jakich ekscesów dochodziło podczas ładowania i strzelania nie przeszkolonego odpowiednio oddziału, szczególnie gdy manewrował lub znajdował się pod obstrzałem. Jeszcze jedno, skałkę trzeba było wymieniać po ok. 20 - 50 strzałów. A jak padało? Jeśli zachodziła konieczność prowadzenia ognia pod wiatr, ogień na panewce parzył strzelca w twarz i powodował osmalenie włosów. Teraz już wiecie, dlaczego stary wiarus zawsze ma wąsy? Wąs u strzelca świadczył o jego doświadczeniu w posługiwaniu się bronią. :-) Mimo prostej konstrukcji na polu walki dochodziło do częstych uszkodzeń mechanicznych zamka. Jednym z najczęstszych rodzajów było pęknięcie lub urwanie ramienia kurka, co czyniło broń całkowicie bezużyteczną aż do czasu wymiany zepsutej części. Pod tym względem najmniej zawodny był zamek francuski, którego ramię kurka było grube, solidnie wykonane. Zamek tego typu łatwo można rozpoznać po wycięciu na ramieniu w kształcie serduszka.

Problem drugi: lufa.
Te z kolei dzielimy na dwie grupy: gładkie i gwintowane. Obecnie większość luf gwinty posiada, oprócz niektórych rodzajów broni specjalistycznej. Ówcześnie dominowała broń gładkolufowa z paru powodów: była tańsza w produkcji, prostsza w obsłudze. Powierzchnia przewodu w tym przypadku jest gładka.

Pociski miały kształt kulisty lub używało się śrutu. Regulaminy dopuszczały ładowanie w pewnych okolicznościach po dwie lub więcej kul, lecz działo się tak rzadko z uwagi na konieczność odpowiedniego przeszkolenia żołnierzy i wysoką zawodność tej metody. Stosowano ją najczęściej podczas obrony w oblężeniu lub zza fortyfikacji przy dużej przewadze przeciwnika, gdy sytuacja mogła usprawiedliwiać takie zachowanie i marnotrawstwo. Przy prowadzeniu ognia za pomocą kilku pocisków celność była bardzo niewielka.

W przypadku broni gładkolufowej pocisk nie był stabilizowany obrotowo. Opisowo można powiedzieć, że podczas strzału "wytaczał" się z lufy. Ponieważ kaliber kuli musiał być z istotnych i zrozumiałych powodów mniejszy od średnicy lufy między kulą a ściankami przewodu lufy tworzyła się szczelina. Część energii spalania uchodziła tymi właśnie szczelinami, w wyniku czego pocisk wytaczał się podskakując, co ograniczało jego celność i prędkość początkową.

Alternatywą był gwint przewodu lufy. Żłobiono śrubowo przewód lufy, aby uzyskać tzw. pola, między którymi znajdują się bruzdy. Pola wcinały się w miękki pocisk, powodując jego obrót w przewodzie lufy, dzięki czemu poruszał się on ruchem wirowym, czyli był stabilizowany obrotowo. Leciał dalej, a strzał był bardziej celny. Jeżeli w wypadku karabinu gładkolufowego donośność teoretyczną można określić na jakieś 300 kroków, czyli ok. 220 m., to w przypadku lufy gwintowanej dystans ten wynosił prawie 600 kroków, tj. 450 m. Nie ma nic za darmo. Z uwagi na technologię broń ta była droga, jej użycie wymagało długiego szkolenia. W porównaniu z ówczesną bronią strzelecką gładkolufową jej szybkostrzelność była mizerna. Powód? Pocisk miał kształt wydłużony, a nie kulisty, sporo więc problemu sprawiało przepchnięcie go przez całą długość lufy. Dla tego celu należało użyć stempla i drewnianego młotka. W przypadku gładkiej lufy młotek był zbędny, wystarczała siła mięśni.

Problem trzeci: ładowanie.
Ładowanie broni gładkolufowej wydaje się być czynnością bardzo prostą. Jednakże tylko na pierwszy rzut okna. Była to sprawa dosyć skomplikowana. Nabój stanowiła papierowa tuleja, dla ochrony przed wilgocią nasączona tłuszczem zwierzęcym, w której znajdował się proch, pocisk i pakuła, będąca przy okazji częścią naboju. Do nabijania służyły zęby i stempel. Zęby, żeby nabój rozgryźć. Gorzej było, kiedy ktoś gryząc trafił na ołowiany pocisk. Dlatego też żołnierz musiał mieć dobre zęby. Rozrywanie paznokciami, przecinanie nożem nie wchodziło w grę. Powód: szybkostrzelność. Można to sobie wyobrazić w sposób następujący: naprzeciwko siebie w odległości jakieś 40 m stoją dwa bataliony piechoty, coś około ośmiuset chłopa, grzmocąc jedni do drugich z karabinów o kalibrze mniej więcej 17 mm. Dobra, a teraz wyobraźcie sobie, że jeden z batalionów nie ma zębów. :-D Ładuje karabiny rozrywając pociski paznokciami lub rozcina je nożem. Tak się składa, że człowiek ma tylko dwoje rąk. Co zrobić w tym czasie z karabinem o długości ok. 2 m. Wsadzić pod pachę, położyć na ziemi? Który z batalionów poniesie większe straty i podda tyły?

Zęby to jednak tylko mały problem. Żeby załadować karabin potrzebny jest stempel do przybijania ładunku: najpierw proch wsypać do lufy, pocisk, przybić stemplem, warstwa pakuł-papieru, przybić stemplem. Wszystko wykonać z wyczuciem, gdyż proch posiada strukturę ziarnistą i jeśli ziarenka zostaną zmiażdżone, nastąpi powolne spalanie, co osłabi energię spalania lub dojdzie do niewypału. Stempla nie wygiąć i nie złamać, po użyciu osadzić w łożu, bo tam jego miejsce. Średnia waga stempla ok. 0,5 kg. Ach, wszystko to w odpowiednim tempie, żeby ładować ze średnią prędkością ładowania całego oddziału.

Gdzie w czasie ładowania znajduje się pocisk? W ustach. Nie wolno go oślinić, bo zwilgotnieje proch. Wsypywanie prochu musi być powolne i dokładne: żadnego potrząsania, równo, miarowo, inaczej ziarenka osadzić się mogą na ściankach przewodu lufy, co gwarantuje, że pocisk spadnie nim doleci do przeciwnika lub odbije się od niego, powodując co najwyżej siniak. Znacie pewnie te historyjki. "Życie uratowała mu książeczka do nabożeństw, którą miał przy sobie" albo "kula wybiła mu tylko ząb". To nie bajki, działo się tak naprawdę. Niemniej bez przesady: jak kilkuset typa grzało do siebie z odległości kilkunastu lub kilkudziesięciu metrów, to możecie być pewni, że była to jatka, dla obu stron. Jatka podwójna, gdy gdzieś w pobliżu znajdowała się artyleria konna, ale o tym innym razem.

Na koniec można sobie wyobrazić sytuację, w wyniku której żołnierz pozbawiony został możliwości użycia broni, gdyż doszło do zaklinowania lufy. Nie była to sytuacja czysto hipotetyczna: zaklinowanie pocisku w przewodzie lufy mogło nastąpić z dwóch powodów: po pierwsze, za dużo prochu dosypano na panewkę (panika, stres bitewny), zabrakło go więc w komorze spalania, wilgotny proch lub ośliniony pocisk ograniczył energię spalania, po drugie, zbyt gwałtowne przybijanie stemplem doprowadzało do spłaszczenia pocisku w przewodzie lub zmiażdżenia ziarenek prochu, zapobiegając swobodnemu spalaniu. Usunięcie takiej usterki w czasie trwania pojedynku było czynnością nader wątpliwą. Strzelec zdany został na konieczność korzystania z broni rannych kolegów. Usterkę usuwano dopiero w warsztatach rusznikarskich.

Problem czwarty: celownik.
W zasadzie nie istniało coś takiego, co można by nazwać celownikiem w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Celowniki schodkowe, paskowe i ramieniowe pojawiły się dopiero gdzieś około połowy XIX wieku. Ówcześnie zaś najprostszym sposobem trafienia do celu było pochylenie lufy pod odpowiednim kątem w stosunku do linii strzału, choć oczywiście znano już muszkę, szczerbinkę oraz najważniejsze zasady balistyki. Główny problem stanowiło natomiast określenie odległości i odpowiednie przeszkolenie strzelca. Dziś oceną dystansu zajmują się np. dalmierze laserowe, zaś każdy rekrut skończył szkołę podstawową, posiada więc niezbędny zakres wiedzy.

Na początku dziewiętnastego posiadano odpowiedni sprzęt, dzięki któremu można było dokonać przybliżonego pomiaru odległości, lecz z wielką trudnością dałoby się go wykorzystać na polu bitewnym, przynajmniej na poziomie batalionu czy kompanii. Z tego powodu oficerowie i podoficerowie musieli polegać na własnych zmysłach. Do określenia odległości służyło im doświadczenie wyniesione z szeregu stać, spisane i przedstawione w regulaminach np. musztry lub manewru. W jaki więc sposób określano odległość, w prosty: z odległości 2000 kroków (ok.1500 m) w przypadku piechoty można dojrzeć połysk broni, a u konnicy rozpoznać, że to jazda. Oczywiście za rozpoczęcie ostrzału z broni indywidualnej na tą odległość groził są polowy :-), na 1000 kroków (ok. 800 m) można odróżnić wzrokowo głowę od tułowia, zaś z odległości 600 kroków (ok. 450 m) widać całą sylwetkę człowieka, z 300 - 400 kroków (ok. 220 m - 300 m) można rozróżnić już twarz, kołnierz munduru i galony, zaś na 70 - 100 (ok. 50 m - 75 m) widać oczy, które mają jeszcze jednak charakter punktów na twarzy. Odległość 70 - 100 kroków to dystans najbardziej optymalny dla ówczesnej broni palnej. Regulaminy zalecały rozpocząć prowadzenie ognia z tej właśnie odległości, gdyż był on już na tyle celny (trafiało 3/4 pocisków), że zadawał duże straty nieprzyjacielowi i co równie ważne jego skuteczność mogła, choć nie musiała, skutecznie demoralizować przeciwnika, który prowadził natarcie. Demoralizować tzn. powstrzymać jego ruch naprzód lub przetrzebić wystarczająco, żeby zrezygnował ze zwarcia z uwagi na straty. To ważne: 75 m to góra 2 minuty marszu. Optymalnie 6 salw. Po nich nacierający zwala się na obrońcę, jeśli ten się wcześniej nie wycofa, wiąże go walką wręcz, podczas gdy z tyłu podchodzą następne kolumny uderzeniowe. Wtedy wynik starcia jest już rozstrzygnięty. Na marginesie, wiadomo, skąd wzięło się powiedzenie często używane jako określenie dramatycznej =8-O sytuacji: "widzieliśmy białka ich oczu". :-D

Z tego właśnie powodu niezbędne było odpowiednie szkolenie strzeleckie. Rekrut posiąść musiał doskonałą umiejętność ładowania broni i celowania w zależności od odległości, w jakiej znajduje się cel: samo ustawienie w linii prostej szczerbinki i muszki nie wystarczało, by trafić: narzędzia te nie uwzględniały parabolicznego lotu kuli, korekty musiał dokonać sam strzelec.. Żeby trafić, należało odpowiednio unieść lub opuścić lufę w stosunku do celu. Do tego służyło doświadczenie, jakie żołnierz nabywał z biegiem czasu. Kiedy już zobaczył punkty na twarzy wroga, żeby trafić w niego, celować musiał mniej więcej w uda lub kolana, na 200 kroków w piersi, jeśli zaś nieprzyjaciel znajdował się dalej niż na 300 kroków zachodziła konieczność mierzenia co najmniej w głowę, gdy dystans wydłużał się na 800 – 900 kroków mierzono jakieś metr ponad wzrost, do bagnetów, chorągwi. Trzeba jednak pamiętać, że karabin musiał być odpowiednio naładowany: cały ładunek prochu w komorze, nie na przewodzie lufy, proch w odpowiedniej ilości na panewce, skałka niestarta, sprężyna kurka odpowiednio napięta. Strzelec natomiast chłodny jak lód. Szkolenie nie załatwiało sprawy, gdyż nie można w czasie jego trwania dokładnie odwzorować tego wszystkiego, co dzieje się zazwyczaj podczas walki. Spore obciążenie podczas treningu stanowiło wykształcenie rekruta. Większość żołnierzy piechoty wywodziła się z ówczesnego chłopstwa. Jak więc nauczyć zasad balistyki strzelca, który nie potrafi czasem odróżnić lewej ręki od prawej, poważnie. W połowie XIX w. w armii rosyjskiej szkolenie strzeleckie rozpoczynano od zawiązania na prawym ramieniu rekruta słomianej wiązki, aby nie mylił rąk.

Problem piaty: prowadzenie ognia.
Krótko mówiąc, cholernie nieskuteczna ta broń palna z początku XIX w. Niestety, nic bardziej mylnego. Znano jej ograniczenia, można było więc odpowiednio ją wykorzystać. We wszystkich armiach wprowadzono zasadę ładowania na tempo, aby cały oddział był w stanie załadować broń w podobnym czasie. Dzięki temu możliwe było prowadzenie ognia salwami, przez co podnoszono demoralizujący efekt takiej salwy. Dla przykładu brygada piechoty w pozycji strzeleckiej mogła oddać salwę z ok. 2000 karabinów w, powiedzmy, nacierającą dywizję. Huk zapewne był przerażający, a w kierunku przeciwnika leciało 2000 pocisków. Duża część zapewne niecelnych (na odległość powyżej 300 kroków trafiała tylko 1/3 ogólnej liczby wystrzelonych pocisków), lecz nawet te pociski, które ominęły czoło kolumny przeciwnika, raziły jej dalsze szeregi, lot kuli przypomina przecież parabolę. Dobrze wyszkolony żołnierz potrafił oddać 3 strzały na minutę, zatem uśredniając po tym czasie nieprzyjaciel zaliczył ok. 6000 potencjalnie zabójczych pocisków. Uwaga, ze względu na kaliber, aby wyłączyć człowieka z walki niepotrzebne było trafienie śmiertelne, wystarczył postrzał w nogę lub rękę, co w dalszej perspektywie i tak oznaczało zgon na skutek zakażenia krwi lub zgorzeli gazowej. Oczywiście, czołowa brygada mogła zatrzymać natarcie i rozpocząć pojedynek ogniowy, co jednak zmusiłoby ją do przyjęcia walki na zasadach obrońcy i jednocześnie blokowałoby możliwość rozwinięcia reszty dywizji. Jednocześnie, przyjęcie pojedynku z takiej pozycji prowadziłoby do rzezi nacierających, jeśli nie istniałaby możliwość oskrzydlenia pozycji przez resztę jednostki lub brakowałoby pola dla jej rozwinięcia w linię strzelecką. Tak czy inaczej natarcie zostałoby powstrzymane.

Aby taki scenariusz miał miejsce wypełnione musiały być trzy warunki: po pierwsze, broniący się musiał zająć dogodną pozycję obronną w terenie (co cholernie dobrze zachodzi w przypadku armii federalnej w SMGetys), po drugie: musiał być świetnie wyszkolony w obchodzeniu się z bronią, żeby utrzymać długo częstotliwość 3 str./min (tutaj kłaniają się Anglicy z Battleground Waterloo), po trzecie: nacierający nie miałby wystarczającej przewagi liczebnej, żeby przydusić broniącego się masą własnych wojsk.

Swego czasu książę de Ligne przeprowadził pewne pouczające doświadczenie. Kompanię doświadczonych żołnierzy (140) ustawił naprzeciw wymalowanej na płótnie kompanii nieprzyjaciela, na rozkaz oddali po 10 strzałów w jego kierunku. W obrys płótna trafiło tyko 270 pocisków, co i tak dawało średnią 2 sztuki na jednego przeciwnika.

Zupełnie inną kwestią jest siła ognia, rozumiana jako zdolność rażenia. We współczesności drzewo, mur, kopiec ziemi nie daje pewnej ochrony przed pociskami wystrzelonymi z broni palnej o kalibrze porównywalnym z XIX w. ( średni ówczesny kaliber karabinu to 17 mm). Całkiem inaczej sprawa przedstawiała się na pocz. XIX w. Na ok. 300 m. pocisk wystrzelony z ówczesnego karabinu przebijał 5 cm. deskę. W takim wypadku zupełnie wystarczająca ochroną był młody las czy mur, a na większą odległość nawet zwykły płot. Jednostka, która posiadała taką pozycję uzyskiwała wymierny bonus w stosunku do przeciwnika nacierającego bez wykorzystania osłony terenu. Wide: SMGettys. To akurat Meier zrobił dobrze.

Uwaga: w przypadku pojedynku ogniowego oprócz np. terenu itp. uwzględnić należało niewypały, które przy normalnych warunkach pogodowych w Europie wynosiły średnio 15 na 100, zaś podczas niepogody 50 na 100. Odnosimy się oczywiście do dobrze wyszkolonego strzelca.

Podsumowanie:
Wiadomo zatem, jakie znaczenie odgrywał podczas ówczesnych bitew teren, wyszkolenie żołnierzy, pogoda i przewaga liczebna. Aby rozbić nieprzyjaciela należało uzyskać nad nim przewagę, wystarczającą do przedarcia się przez jego zajadły ogień broni strzeleckiej. Jeśli nie wynosiła ona przynajmniej 3 do 1, a przeciwnik nie był zielony, lepiej było popełnić seppuku niż nacierać. Ten dystans 100 - 200 metrów usłany był trupami nacierających, jeśli nie uciekli, co często robili, a zostało ich wystarczająco dużo, żeby rozpocząć i wytrzymać przez jakiś czas walkę wręcz, mieli szansę na zwycięstwo, gdy nadeszły główne siły natarcia, nie zdemoralizowane i wynękane przez ogień związanego walką wręcz obrońcy. Pod warunkiem, że obrońca nie otrzymał w tym samym czasie posiłków z odwodów.

Wyjaśnia się przy okazji, dlaczego Napoleon stworzył Gwardię. Jego weterani decydowali o zwycięstwie lub klęsce. Potrafili długo utrzymać tempo 3 strz./min (według niepotwierdzonych danych osiągało ono niekiedy w ich przypadku nawet 6 strz./min), świetnie manewrowali i wykonywali zwroty, więc nie potrzebowali rozległego czy równego terenu, byli także mistrzami walki wręcz. Atak Starej Gwardii rozstrzygał bitwę, przełamując szyki przeciwnika, lecz nawet oni musieli mieć na określonym odcinku liczebną przewagę nad obrońcą, w tym to już była głowa Napoleona. Z uwagi na ogromną wartość Gwardii Napoleon nie narażał ich na niepewne starcia. Być może kampania moskiewska miałaby inny finał, gdyby pod Borodino Napoleon postąpił inaczej i wysłał swoich wiarusów do ryzykownego manewru oskrzydlającego, który sugerował Poniatowski. Uznał jednak, że są bezcenni.

Ktoś powie, że Angole powstrzymali Starą Gwardię pod Waterloo. Marne trzy bataliony! 1200 chłopa zaledwie. Spójrzcie na to z innej strony, tych 1200 chłopa było o krok od zwycięstwa, ich odwrót nie przesądzał zaś z taktycznego punktu widzenia o wyniku bitwy, to mit. Zdecydowała psychologia: kiedy piechota liniowa zobaczyła,że cofają się bataliony Gwardii wpadła w panikę i rozpoczęła paniczną ucieczkę, nie bacząc na fakt, że to tylko trzy czołowe bataliony. Stara, Średnia i Młoda Gwardia liczyła zaś prawie 22 000. Lobau z częścią Gwardii powstrzymywał Prusaków w rejonie Plancenoit przez ponad 4 godziny od 16.30., a nawet pokonał korpus Bulowa,(30. 000 ludzi) odrzucając go poza Plancenoit o 19.00. Decydujące natarcie przeprowadził pułk grenadierów wzmocniony batalionem strzelców (2000 bagnetów). Atak gwardzistów na pozycje angielskie zakończony niepowodzeniem nastąpił między 19.30 a 20.00. Wellington poszedł spać pół godziny przed północą, czyli przez 3 godziny gwardia, reszta armii poszła w rozsypkę, stawiała opór nacierającym Angolom, którzy przejęli inicjatywę, i świeżo przybyłym Prusakom z korpusu Zietena. Świetny wynik.

Drobna dygresja: atak Gwardii załamał się pod ogniem piechoty angielskiej, nie doszło do zwarcia wręcz. Anglicy prowadzili ogień z szyku rozproszonego (tzw. skimrish) w taktyce opóźniania, znajdując się poza skutecznym zasięgiem francuskiej broni strzeleckiej: oddawali salwę i cofali się kilkadziesiąt metrów. Jak to było możliwe? Z 4 batalionów, które powstrzymały napór Gwardii, 3 posiadały na uzbrojeniu sztucery gwintowane Bakera 0,65 cala, a dwa z nich szkolone były jako regimenty strzelców wyborowych. Czyli trafił swój na swego. Bez wsparcia liczniejszego Gwardia nie miała szans. Wsparcie nie nadchodziło, należało przeorganizować atak lub na nie poczekać. A wzięto to za całkowity odwrót. Na przebieg tego pojedynku miała także zdrada francuskiego kapitana, w wyniku której Wellington został powiadomiony o nadejściu gwardii i zdołał przygotować obronę.

Przypadek przypadkiem, ale broń gwintowana udowodniła swoją wyższość nad gładkolufową, mimo określonych trudności technicznych przy jej produkcji i podczas obsługi. W takim też kierunku rozwijała się broń strzelecka.

Teraz o walce na bagnety. To było właśnie to, czego zazwyczaj starano się uniknąć. Często dziewiętnastowieczna bitwa kojarzy się z walką wręcz: pędzące naprzeciwko siebie bataliony zwierają się w starciu na broń białą. Nic bardziej mylnego. Do takich sytuacji dochodziło bardzo rzadko. Z wielu powodów. Najważniejszym był mianowicie taki: nie po to wydaję się ogromną kasę na sprzęt i szkolenie, żeby wykorzystywać w sposób niewłaściwy. Bron palna jak sama nazwa wskazuje służy do strzelania a nie do kłucia czy cięcia. Nie nadaje się po prostu do tego: była nieporęczna, zbyt ciężka (5-6 kg), sam bagnet zaś często łamał się i wyginał. W ogóle to przeszkadzał w strzelaniu. Niedoświadczony żołnierz mógł poranić sobie o niego palce, co działo się bardzo często. Wiek szarż na broń białą zakończył się gdzieś na początku XVIII w. W czasie, o którym mówię, starcie na broń białą świadczyło często o utracie kontroli nad przebiegiem starcia lub ewentualnie o przełomie w walce.

Postaram się pokrótce wyjaśnić, na czym to polegało. Zwycięstwo w sensie taktycznym oznaczało pokonanie przeciwnika poprzez zajęcie jego pozycji, zmuszając go do odwrotu, wzięcie go do niewoli (im więcej wziętych do niewoli, tym większe zwycięstwo), fizyczną likwidację przeciwnika. Żeby zająć pozycję decydującą o sukcesie, należało wyprzeć z niej obrońców. Najczęściej bywało tak, że w skład broniącego się oddziału wchodzili dość rozsądni ludzie, więc kiedy zginęła większość oficerów i podoficerów, posiłki nie nadchodziły za to nadchodził przeciwnik w coraz większej liczbie, górę nad patriotyzmem czy poczuciem obowiązku brał zdrowy rozsądek i pozycję porzucano (tzw. odwrót na z góry upatrzone pozycje") Kiedy zaś rozsądku trochę brakowało lub też nikt nie zdołał się połapać na czas, o co w tym wszystkich chodzi, 1/3 oddziału leżała martwa na ziemi, 1/3 leżała na ziemi ranna, zaś 1/3 szła do niewoli. Czasami, choć rzadko, dochodziło do wymykającej się z pod kontroli rozumu sytuacji, że mimo ewidentnej przewagi nacierającego lub obrońcy żadna ze stron nie chciał ustąpić lub nie mogła tego z różnych powodów uczynić, wtedy któreś ze stron a bywało, że obu, przyszło odegrać rolę, za przeproszeniem, świń w rzeźni. W tych trzech przypadkach zazwyczaj, w większym lub mniejszym, stopniu dochodziło do starcia wręcz. Jednakże każdy oddział, który w takim starciu uczestniczył, tracił na pewien czas zdolność operacyjną do czasu aż nie uporządkuje szeregów. W zależności od stopnia zajadłości walki wręcz zdolność taką traciło się na krócej lub dłużej. Często zamieszania w szeregach nie można było opanować do końca bitwy, gdyż nie miał kto tego zrobić. Oficerowie poginęli, podoficerowie także, reszta "telepała się" od nadmiaru adrenaliny.

Najczęściej jednostkę biorąca udział w walce na bagnety należało pominąć w dalszych planach. Wyzyskać powodzenia mogły zaś tylko uporządkowane oddział, które nie brały udziału w bezpośrednim natarciu tzn. nie poniosły decydujących strat w wyniku walki ogniowej podczas podejściu, nie skupiał się na niej ogień artylerii i nie uległy rozproszeniu podczas walki wręcz. Miały więc siłę i ochotę kontynuować natarcie i rozwijać powodzenie. Czyli upraszczając, jeżeli w korpus piechoty złożony z powiedzmy 3 dywizji zamierzał przełamać linię defensywną wrogiego ugrupowania, bronioną przez równorzędnego przeciwnika w liczbie i doświadczeniu, to oznaczało, że wódz naczelny powinien odejść na szybszą emeryturę lub pozostawało liczyć na bezpośredniego dowódcę, który szybko zorientuje się w sytuacji nim jego siły stopnieją o połowę i albo odwoła imprezę, albo wymusi użycie rezerw. W tym drugim przypadku możliwe będzie związanie sił przeciwnika, często także zajadłą walką wręcz, ale powodzenie wykorzystać muszą rezerwy, bo zasadniczy korpus będzie mógł w najlepszym wypadku utrzymać zajętą pozycję.

Walki wręcz na dłuższą metę wszyscy starali się uniknąć, nie rokowała dobrze. Przedłużająca się bijatyka wskazywała raczej na brak rozstrzygnięcia. Wyjątkiem może być tylko desperacja słabszego liczebnie obrońcy, który za plecami ma już tylko klęskę: wtedy wystarczy pchać na niego batalion za batalionem, w końcu pęknie i będzie to pęknięcie ostateczne. A kto liczy straty, kiedy zwyciężył w decydującej bitwie.